Kolejny ekscytujący dzień! Jedziemy do nadmorskiego miasteczka Ulcinj, w którym spędzimy kilka
dni. Ulcinj jest ostatnim miastem na
czarnogórskim wybrzeżu przed granicą albańską – to najlepsze miejsce w kraju,
by odczuć spotkanie Wschodu z Zachodem. W porównaniu z innymi miastami
Czarnogóry ma zupełnie odmienny charakter – orientalny i nieco „kresowy” (za wydawnictwem Bezdroża, „Czarnogóra”).
Nasza podróż
samochodem potrwa kilka godzin. Przejeżdżamy przez Kotor i Budvę, dwa
atrakcyjne turystycznie miejsca, które planujemy odwiedzić w późniejszym
czasie. Tymczasem do Marka dzwoni czarnogórski pośrednik, z którym mamy się
spotkać na stacji benzynowej w Ulcinj, i który to ma nas zaprowadzić do naszej
kwatery. Salim Kałamanaga, bo tak się przedstawił, całkiem nieźle władał
językiem polskim. Z wielką dumą zachwalał, że będziemy mieszkać w twierdzy pirackiej o wielkiej
tradycji, usytuowanej w starym mieście. Chwalił się, że jest potomkiem piratów.
Salima odebraliśmy jako nadmorskiego cwaniaczka. Jeszcze nie widzieliśmy naszych pokoi, a już żąda opłaty z góry za 5 noclegów. Umówieni byliśmy na 10 euro za nocleg, ale musimy ekstra dołożyć 1 euro nie wiemy za co. Pośrednik wyjaśnił, że koszt podbija klimatyzacja w pokoju i jednocześnie nas prosi, żebyśmy nikomu nie chlapnęli, że mamy w pokoju klimę, bo to taki wyjątek specjalnie dla nas! Co się na miejscu okazuje (teraz wyleję wiadro pomyj): ci wspaniali potomkowie piratów to beznadziejne lenie. Pokoje zaniedbane, na ścianie grzyb, pościel niezmieniona, w łóżku piasek, woda zimna, a klima oczywiście nie działała. Brodzik prysznicowy zapchany, a gniazdek elektrycznych lepiej nie dotykać, by nie zostać porażonym prądem. Moja rada jest taka, nie płaćcie za noclegi z góry, lecz najpierw obejrzyjcie, gdzie przyjdzie Wam nocować.
Salima odebraliśmy jako nadmorskiego cwaniaczka. Jeszcze nie widzieliśmy naszych pokoi, a już żąda opłaty z góry za 5 noclegów. Umówieni byliśmy na 10 euro za nocleg, ale musimy ekstra dołożyć 1 euro nie wiemy za co. Pośrednik wyjaśnił, że koszt podbija klimatyzacja w pokoju i jednocześnie nas prosi, żebyśmy nikomu nie chlapnęli, że mamy w pokoju klimę, bo to taki wyjątek specjalnie dla nas! Co się na miejscu okazuje (teraz wyleję wiadro pomyj): ci wspaniali potomkowie piratów to beznadziejne lenie. Pokoje zaniedbane, na ścianie grzyb, pościel niezmieniona, w łóżku piasek, woda zimna, a klima oczywiście nie działała. Brodzik prysznicowy zapchany, a gniazdek elektrycznych lepiej nie dotykać, by nie zostać porażonym prądem. Moja rada jest taka, nie płaćcie za noclegi z góry, lecz najpierw obejrzyjcie, gdzie przyjdzie Wam nocować.
Wieczór miło
upłynął pod znakiem integracji, poznajemy znajomych Marka. Pijemy zimne napoje
i poddajemy się leniwemu, nadmorskiemu klimatowi.
Następny
dzień zaczynamy od zwiedzania Ulcinj. Dwa razy w tygodniu, czyli we wtorki i w czwartki odbywa się tu dzień
targowy. Straganiarze zachęcają nas do kupna swoich towarów, Łukasz
tradycyjnie już mylony z Niemcem zostaje zaproszony na degustację regionalnych,
wysokoprocentowych trunków. Nie rozczarowaliśmy się, gdzie indziej, jak nie w
tej strefie klimatycznej kupimy świeże, soczyste i dojrzałe owoce i warzywa? Pomidory, spiczaste papryki, winogrona, melony,
oliwki, figi już lądują na naszym stole, doskonale zaspokajając głód i
pragnienie. Następnie idziemy na plażę,
chłopaki nurkują na bezdechu z pobliskiej wysepki, robiąc rekonesans przed nurkowaniem
z tlenem. Trochę plażujemy, po czym ewakuujemy się na nasz taras. Otrzymuję od
Łukasza wspaniały prezent, muszle wyłowione z morza.
Popijając
winko i gawędząc beztrosko, czuję, że jestem obserwowana. Gosposia, starowinka,
krzątając się przysłuchiwała się naszej rozmowie. Prawdopodobnie rozumiała
naszą mowę. Babunia właśnie zajmowała się wypiekaniem placków, które bardzo
mnie zaciekawiły. Układała jeden na drugim, a pomiędzy nimi wkładała czystą
ściereczkę. Nie zdążyłam jej zapytać, co to za smakołyk, bo babcia szybko
gdzieś uciekła. Szkoda.
Kolejny dzień przeznaczony został na plażowanie i nurkowanie już ze sprzętem. Wieczorem idziemy na wino do znajomych, bowiem kolejnego dnia - wprost nie mogę się doczekać – jedziemy do Albanii. Przy winie wspólnie doprecyzowujemy przygotowaną wcześniej trasę oraz plan zwiedzania.
Kolejny dzień przeznaczony został na plażowanie i nurkowanie już ze sprzętem. Wieczorem idziemy na wino do znajomych, bowiem kolejnego dnia - wprost nie mogę się doczekać – jedziemy do Albanii. Przy winie wspólnie doprecyzowujemy przygotowaną wcześniej trasę oraz plan zwiedzania.
Albania
Kolejnego
dnia spotykamy się w ustalonym miejscu około godziny 6. Do Albanii jedziemy w
cztery samochody. Granicę przekraczamy
bezboleśnie, w internecie czytaliśmy, że na granicy albańskiej jest się
zobowiązanym upomnieć o jakiś dokument potwierdzający wjazd do kraju własnym
samochodem. Jeśli się nie upomni, to przy wyjeździe z kraju może paść
oskarżenie o kradzież własnego auta. Formalności na szczęście okazują się nie tak straszne i
urzędnicy jedynie spisują coś z dowodu rejestracyjnego. Możemy jechać dalej.
Ledwo
przekraczamy granicę, a już do szyb samochodowych pukają żebrające dzieci. Przydała się porada, żeby drzwi samochodu zamykać od wewnątrz, a okna mieć bezwzględnie
zamknięte. Nasza koleżanka, nazwijmy ją Blondi, o tym nie wiedziała i na
przejściu granicznym siedziała sobie wyluzowana, jedząc batona, przy otwartym
oknie. Aż tu nagle… małe cygańskie rączki zwinnie ukradły jej Snickersa i
okulary ściemniane. Dziewczyna prawie dostała zawału. Taka porada: nie idźcie w ślady Blondi.
Na drogach dominującą marką samochodową jest mercedes
– symbol luksusu – kto ma mercedesa, ten jest gościem. Najczęściej spotykanymi
tablicami rejestracyjnymi, oprócz albańskich oczywiście, były blachy włoskie.
Włochy są na tej samej szerokości geograficznej co Albania. Wpływa to m.in. na
menu Półwyspu Bałkańskiego – najczęściej śródziemnomorskie żarcie, trudno tu
ustrzelić regionalne specyfiki. Wszechobecny jest chaos i brak kultury w ruchu
drogowym, każdy jeździ jak chce, tita klaksonem no i bardzo często mijaliśmy
rozwalone samochody.
Zamek w Shkodër, twierdza Rozafa
Mamy w
planie zwiedzić jedną z atrakcji, jaką jest zamek w Shkodër wraz z górującą nad miastem twierdzą Rozafa.
Nie bez powodu jest to obowiązkowy punkt turystyczny, będąc w tym rejonie nie wolno go pominąć. Roztacza się stąd piękny
widok na miasto, leżące w oddali góry północnoalbańskie oraz jezioro
szkoderskie które wygląda stąd jak morze. Twierdza jest bardzo stara, została
wybudowana 4 tys. lat temu. W jej pobliżu znajduje się ołowiany meczet z XVIII w. Nazwa meczetu pochodzi od nazwy
materiałów użytych do budowy dachu. Bilety na zamek kupujemy dwa razy drożej niż
Albańczycy. Taka promocja J. Szybko się orientujemy, że trzeba rychło
wymienić walutę.
Zupełnie przypadkowo
natknęliśmy się na mini zoo. Zwierzaki
ku naszej radości wyglądały na czyste, zdrowe i zadbane. Niedźwiadki jadły
grillowanie mięso, choć widać było, że od
mięsa wolałyby jednak owoce. W klatce nerwowo miotał się przepiękny, młody
ryś. Spotkaliśmy też małpę z błękitnymi jajami (no dobra, z błękitnym przyrodzeniem),
czarującą psychosowę oraz dostojne
pawie. I puszyste króliki zasłużyły na uwagę, zaciekawione ludźmi ufnie podchodziły
do nas.
W pewnym momencie z piskiem opon zatrzymujemy
się na zakręcie przepaścistej drogi, bo... na
ulicy wygrzewa się ekipa żółwi, które
miały na wszystko wyjebane. Blondi postanowiła nakarmić żółwika, podając mu
kawałek czekolady, którą to tubylec zachłannie chapnął razem z palcem. Niewiarygodne, jak taka malutka mordka może się rozdziawić tak okazale.
Krujë
Około
godziny 14 wjeżdżamy do zabytkowego, uroczego miasta Krujë. Bez problemu parkujemy auta i wypłacamy walutę z bankomatu. Najpierw
kierujemy się do starożytnego zamku
Skanderbega. Tym razem trafiamy idealnie do celu, bo mury warowni tak
wyraźnie górują nad miastem, że nie sposób pominąć tego zabytku. Do warowni
wchodzimy przez długą, ozdobną bramę. Po prawej stronie znajdują się pozostałości
meczetu. Warto się tam wybrać, panorama na okolicę jest obłędnie piękna, a góry
są widoczne chyba z każdego miejsca w Kruji.
Następnie udajemy
się do starego miasta, gdzie
napadamy na lokalny bazar. W bardzo
przystępnych cenach (2 euro za butelkę) można kupić pamiątkowy koniak w
ozdobnej flaszce z sześcioma kieliszkami, z albańską etykietą. Sam bazar zrobił
na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Spokój,
jaki tu panuje, czystość, piękno i bogactwo towarów, a także wysoka kultura
sprzedających zachęciły mnie do zakupu pamiątek. Oferta przebogata, warto
zwrócić uwagę na tkaniny, szale, ręcznie robione regionalne torebki i czapeczki
albo haftowane bluzki. Albańczycy, których spotkaliśmy to szczególnie mili i
łagodni ludzie i, choć turystyka nie jest tu może aż tak rozwinięta, to
traktują przybyszów przyjaźnie. Strasznie mi żal było opuszczać Kruję, tym bardziej,
że nie zwiedziliśmy wszystkich obiektów. Jest to jedno z tych miejsc, do
których wiem że jeszcze powrócę. Czas jednak było ruszyć w dalszą drogę, Tirana czeka.
Tirana
Tirana
wzbudziła we mnie ambiwalentne odczucia. Z jednej strony stolica Albanii jest
pięknie położona, w samym jej sercu znajduje
się jezioro, naokoło którego usytuowane są liczne kafejki. Są tu parki, a
widok gór dominujących nad miastem to coś wspaniałego. Z
drugiej zaś strony czułam tu jakiś taki sowiecki
klimat. To tak, jakby to miasto zupełnie nie miało swojego stylu. Budynki z
minionej epoki na tle pięknych okoliczności przyrody jakoś nie przypadły mi do
gustu.
Spacerując w
kierunku jeziora można kupić od ulicznych straganiarzy coś na ząb. Ja skusiłam się na grillowaną
kukurydzę, za którą zapłaciłam po przeliczeniu 2 zł. W ofercie były też
pieczone kasztany. Nad jeziorem popijamy piwo „Tirana”, a nasi koledzy wskakują
beztrosko do wody, skąd przepędza ich albańska straż miejska. Resztę grupy
przywracają do pionu, nakazując założyć koszulki. Pouczeni o obowiązku kultury,
dostosowujemy się do tutejszych obyczajów.
Odwiedziłam
dwa większe sklepy z nadzieją, że kupię coś lokalnego, ale niestety towary były
tylko zachodnie. Jeszcze tylko fotka przy pomniku Chopina i możemy wracać.
Przed wyjazdem trochę czytałam na necie o
Albanii i kraj ten opisywany był bardzo nieciekawie. Że jest tu niebezpiecznie, na przejściu
granicznym czeka się dobę, a Albańczycy to dzikusy. Widzieliśmy co prawda slumsy, ale mieszkali tam Cyganie. Tak jak w innych krajach, Cyganie i tu psują opinię.
Cóż, ciężko też się wypowiadać na podstawie obserwacji z jednego dnia, ale jest jedna uniwersalna prawda, w którą wierzę: ludzie najczęściej pragną świętego spokoju. Szczególnie w miejscowościach turystycznych nie gryzie się ręki, która karmi.
Mam nadzieję, że Wy, którzy to czytaliście zechcecie pozwiedzać Albanię, bo ja na pewno jeszcze tu wrócę.
Cóż, ciężko też się wypowiadać na podstawie obserwacji z jednego dnia, ale jest jedna uniwersalna prawda, w którą wierzę: ludzie najczęściej pragną świętego spokoju. Szczególnie w miejscowościach turystycznych nie gryzie się ręki, która karmi.
Mam nadzieję, że Wy, którzy to czytaliście zechcecie pozwiedzać Albanię, bo ja na pewno jeszcze tu wrócę.
To jeszcze
nie koniec naszych przygód. Przed nami zwiedzanie Zatoki Kotorskiej i Plitvickich
Jezior. Ale to już w części trzeciej, do której zapraszam niebawem J
link do części pierwszej:Czarnogóra
link do części trzeciej:
Chorwacja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz