czwartek, 5 stycznia 2017

Bałkany tour cz.2 - Albania

Kolejny ekscytujący dzień! Jedziemy do nadmorskiego miasteczka Ulcinj, w którym spędzimy kilka dni.  Ulcinj jest ostatnim miastem na czarnogórskim wybrzeżu przed granicą albańską – to najlepsze miejsce w kraju, by odczuć spotkanie Wschodu z Zachodem. W porównaniu z innymi miastami Czarnogóry ma zupełnie odmienny charakter – orientalny i nieco „kresowy” (za wydawnictwem Bezdroża, „Czarnogóra”).

Nasza podróż samochodem potrwa kilka godzin. Przejeżdżamy przez Kotor i Budvę, dwa atrakcyjne turystycznie miejsca, które planujemy odwiedzić w późniejszym czasie. Tymczasem do Marka dzwoni czarnogórski pośrednik, z którym mamy się spotkać na stacji benzynowej w Ulcinj, i który to ma nas zaprowadzić do naszej kwatery. Salim Kałamanaga, bo tak się przedstawił, całkiem nieźle władał językiem polskim. Z wielką dumą zachwalał, że będziemy mieszkać w twierdzy pirackiej o wielkiej tradycji, usytuowanej w starym mieście. Chwalił się, że jest potomkiem piratów.


Salima odebraliśmy jako nadmorskiego cwaniaczka. Jeszcze nie widzieliśmy naszych pokoi, a już żąda opłaty z góry za 5 noclegów. Umówieni byliśmy na 10 euro za nocleg, ale musimy ekstra dołożyć 1 euro nie wiemy za co. Pośrednik wyjaśnił, że koszt podbija klimatyzacja w pokoju i jednocześnie nas prosi, żebyśmy nikomu nie chlapnęli, że mamy w pokoju klimę, bo to taki wyjątek specjalnie dla nas! Co się na miejscu okazuje (teraz wyleję wiadro pomyj): ci wspaniali potomkowie piratów to beznadziejne lenie. Pokoje zaniedbane, na ścianie grzyb, pościel niezmieniona, w łóżku piasek, woda zimna, a klima oczywiście nie działała. Brodzik prysznicowy zapchany, a gniazdek elektrycznych lepiej nie dotykać, by nie zostać porażonym prądem. Moja rada jest taka, nie płaćcie za noclegi z góry, lecz najpierw obejrzyjcie, gdzie przyjdzie Wam nocować.
Wieczór miło upłynął pod znakiem integracji, poznajemy znajomych Marka. Pijemy zimne napoje i poddajemy się leniwemu, nadmorskiemu klimatowi.
 
Następny dzień zaczynamy od zwiedzania Ulcinj. Dwa razy w tygodniu, czyli we wtorki i w czwartki odbywa się tu dzień targowy. Straganiarze zachęcają nas do kupna swoich towarów, Łukasz tradycyjnie już mylony z Niemcem zostaje zaproszony na degustację regionalnych, wysokoprocentowych trunków. Nie rozczarowaliśmy się, gdzie indziej, jak nie w tej strefie klimatycznej kupimy świeże, soczyste i dojrzałe owoce i warzywa? Pomidory, spiczaste papryki, winogrona, melony, oliwki, figi już lądują na naszym stole, doskonale zaspokajając głód i pragnienie.  Następnie idziemy na plażę, chłopaki nurkują na bezdechu z pobliskiej wysepki, robiąc rekonesans przed nurkowaniem z tlenem. Trochę plażujemy, po czym ewakuujemy się na nasz taras. Otrzymuję od Łukasza wspaniały prezent, muszle wyłowione z morza.
Popijając winko i gawędząc beztrosko, czuję, że jestem obserwowana. Gosposia, starowinka, krzątając się przysłuchiwała się naszej rozmowie. Prawdopodobnie rozumiała naszą mowę. Babunia właśnie zajmowała się wypiekaniem placków, które bardzo mnie zaciekawiły. Układała jeden na drugim, a pomiędzy nimi wkładała czystą ściereczkę. Nie zdążyłam jej zapytać, co to za smakołyk, bo babcia szybko gdzieś uciekła. Szkoda.


Kolejny dzień przeznaczony został na plażowanie i nurkowanie już ze sprzętem. Wieczorem idziemy na wino do znajomych, bowiem kolejnego dnia - wprost nie mogę się doczekać – jedziemy do Albanii. Przy winie wspólnie doprecyzowujemy przygotowaną wcześniej trasę oraz plan zwiedzania.
 
Albania
Kolejnego dnia spotykamy się w ustalonym miejscu około godziny 6. Do Albanii jedziemy w cztery samochody. Granicę przekraczamy bezboleśnie, w internecie czytaliśmy, że na granicy albańskiej jest się zobowiązanym upomnieć o jakiś dokument potwierdzający wjazd do kraju własnym samochodem. Jeśli się nie upomni, to przy wyjeździe z kraju może paść oskarżenie o kradzież własnego auta. Formalności na szczęście okazują się nie tak straszne i urzędnicy jedynie spisują coś z dowodu rejestracyjnego. Możemy jechać dalej.
Ledwo przekraczamy granicę, a już do szyb samochodowych pukają żebrające dzieci. Przydała się porada, żeby drzwi samochodu zamykać od wewnątrz, a okna mieć bezwzględnie zamknięte. Nasza koleżanka, nazwijmy ją Blondi, o tym nie wiedziała i na przejściu granicznym siedziała sobie wyluzowana, jedząc batona, przy otwartym oknie.  Aż tu nagle… małe cygańskie rączki zwinnie ukradły jej Snickersa i okulary ściemniane. Dziewczyna prawie dostała zawału. Taka porada: nie idźcie w ślady Blondi.
Na drogach dominującą marką samochodową jest mercedes – symbol luksusu – kto ma mercedesa, ten jest gościem. Najczęściej spotykanymi tablicami rejestracyjnymi, oprócz albańskich oczywiście, były blachy włoskie. Włochy są na tej samej szerokości geograficznej co Albania. Wpływa to m.in. na menu Półwyspu Bałkańskiego – najczęściej śródziemnomorskie żarcie, trudno tu ustrzelić regionalne specyfiki. Wszechobecny jest chaos i brak kultury w ruchu drogowym, każdy jeździ jak chce, tita klaksonem no i bardzo często mijaliśmy rozwalone samochody. 

Zamek w Shkodër, twierdza Rozafa
Mamy w planie zwiedzić jedną z atrakcji, jaką jest zamek w Shkodër wraz z górującą nad miastem twierdzą Rozafa. Nie bez powodu jest to obowiązkowy punkt turystyczny, będąc w tym rejonie nie wolno go pominąć. Roztacza się stąd piękny widok na miasto, leżące w oddali góry północnoalbańskie oraz jezioro szkoderskie które wygląda stąd jak morze. Twierdza jest bardzo stara, została wybudowana 4 tys. lat temu. W jej pobliżu znajduje się ołowiany meczet z XVIII w. Nazwa meczetu pochodzi od nazwy materiałów użytych do budowy dachu. Bilety na zamek kupujemy dwa razy drożej niż Albańczycy. Taka promocja J.  Szybko się orientujemy, że trzeba rychło wymienić walutę.
 

 
Zupełnie przypadkowo natknęliśmy się na mini zoo. Zwierzaki ku naszej radości wyglądały na czyste, zdrowe i zadbane. Niedźwiadki jadły grillowanie mięso, choć widać było, że od mięsa wolałyby jednak owoce. W klatce nerwowo miotał się przepiękny, młody ryś. Spotkaliśmy też małpę z błękitnymi jajami (no dobra, z błękitnym przyrodzeniem), czarującą psychosowę oraz dostojne pawie. I puszyste króliki zasłużyły na uwagę, zaciekawione ludźmi ufnie podchodziły do nas.
W pewnym momencie z piskiem opon zatrzymujemy się na zakręcie przepaścistej drogi, bo... na ulicy wygrzewa się ekipa żółwi, które miały na wszystko wyjebane. Blondi postanowiła nakarmić żółwika, podając mu kawałek czekolady, którą to tubylec zachłannie chapnął razem z palcem. Niewiarygodne, jak taka malutka mordka może się rozdziawić tak okazale.
 
Krujë
Około godziny 14 wjeżdżamy do zabytkowego, uroczego miasta Krujë. Bez problemu parkujemy auta i wypłacamy walutę z bankomatu. Najpierw kierujemy się do starożytnego zamku Skanderbega. Tym razem trafiamy idealnie do celu, bo mury warowni tak wyraźnie górują nad miastem, że nie sposób pominąć tego zabytku. Do warowni wchodzimy przez długą, ozdobną bramę. Po prawej stronie znajdują się pozostałości meczetu. Warto się tam wybrać, panorama na okolicę jest obłędnie piękna, a góry są widoczne chyba z każdego miejsca w Kruji.

 

Następnie udajemy się do starego miasta, gdzie napadamy na lokalny bazar. W bardzo przystępnych cenach (2 euro za butelkę) można kupić pamiątkowy koniak w ozdobnej flaszce z sześcioma kieliszkami, z albańską etykietą. Sam bazar zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Spokój, jaki tu panuje, czystość, piękno i bogactwo towarów, a także wysoka kultura sprzedających zachęciły mnie do zakupu pamiątek. Oferta przebogata, warto zwrócić uwagę na tkaniny, szale, ręcznie robione regionalne torebki i czapeczki albo haftowane bluzki. Albańczycy, których spotkaliśmy to szczególnie mili i łagodni ludzie i, choć turystyka nie jest tu może aż tak rozwinięta, to traktują przybyszów przyjaźnie. Strasznie mi żal było opuszczać Kruję, tym bardziej, że nie zwiedziliśmy wszystkich obiektów. Jest to jedno z tych miejsc, do których wiem że jeszcze powrócę. Czas jednak było ruszyć w dalszą drogę, Tirana czeka. 

 
Tirana

Tirana wzbudziła we mnie ambiwalentne odczucia. Z jednej strony stolica Albanii jest pięknie położona, w samym jej sercu znajduje się jezioro, naokoło którego usytuowane są liczne kafejki. Są tu parki, a widok gór dominujących nad miastem to coś wspaniałego. Z drugiej zaś strony czułam tu jakiś taki sowiecki klimat. To tak, jakby to miasto zupełnie nie miało swojego stylu. Budynki z minionej epoki na tle pięknych okoliczności przyrody jakoś nie przypadły mi do gustu.

Spacerując w kierunku jeziora można kupić od ulicznych straganiarzy coś na ząb. Ja skusiłam się na grillowaną kukurydzę, za którą zapłaciłam po przeliczeniu 2 zł. W ofercie były też pieczone kasztany. Nad jeziorem popijamy piwo „Tirana”, a nasi koledzy wskakują beztrosko do wody, skąd przepędza ich albańska straż miejska. Resztę grupy przywracają do pionu, nakazując założyć koszulki. Pouczeni o obowiązku kultury, dostosowujemy się do tutejszych obyczajów.
Odwiedziłam dwa większe sklepy z nadzieją, że kupię coś lokalnego, ale niestety towary były tylko zachodnie. Jeszcze tylko fotka przy pomniku Chopina i możemy wracać.
Przed wyjazdem trochę czytałam na necie o Albanii i kraj ten opisywany był bardzo nieciekawie. Że jest tu niebezpiecznie, na przejściu granicznym czeka się dobę, a Albańczycy to dzikusy. Widzieliśmy co prawda slumsy, ale mieszkali tam Cyganie. Tak jak w innych krajach, Cyganie i tu psują opinię.

Cóż, ciężko też się wypowiadać na podstawie obserwacji z jednego dnia, ale jest jedna uniwersalna prawda, w którą wierzę: ludzie najczęściej pragną świętego spokoju. Szczególnie w miejscowościach turystycznych nie gryzie się ręki, która karmi.

Mam nadzieję, że Wy, którzy to czytaliście zechcecie pozwiedzać Albanię, bo ja na pewno jeszcze tu wrócę.
To jeszcze nie koniec naszych przygód. Przed nami zwiedzanie Zatoki Kotorskiej i Plitvickich Jezior. Ale to już w części trzeciej, do której zapraszam niebawem J

 
link do części pierwszej:
Czarnogóra

link do części trzeciej:
Chorwacja
 

 

 

 

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz