Pewnego razu postanowiliśmy zrobić sobie trip
po Bałkanach. Akurat mieliśmy trochę wolnego i
głowę pełną pomysłów. Plan zwiedzania był taki: Bośnia, Czarnogóra, Albania i Chorwacja, z tymże główny pobyt skoncentrujemy
na czarnogórskich pasmach górskich J a potem nad Adriatykiem. Naszą peregrynację
zaczynamy późnym wieczorem. Wyjeżdżamy z Katowic, następnie jedziemy przez
Słowację i kierujemy się na Węgry. Przejście graniczne w Chorwacji mijamy około
godziny 10:00 następnego dnia, a chwilę później otrzymujemy mandat za przekroczenie prędkości o 12
km/h. Policjant wlepia nam 500 kun i nie jest na tyle uprzejmy, by
przeliczyć haracz na euro. Oczywiście
żadnych kun, tudzież innych łasic ze sobą nie zabraliśmy. I co teraz? Policjant
deponuje dowód rejestracyjny, nakazując nam zdobyć chorwacką walutę. Bez dowodu jedziemy
niewiadomo gdzie, lecz w końcu udaje nam się wymienić kuny na euro, dzięki
czemu możemy ruszać dalej. W samo południe ustawiamy się na przejściu
granicznym Żupanija – Bośnia i Hercegowina. Przejście szybkie i bezproblemowe.
Kierujemy się do Sarajewa przez miasto Tuzla. Jak dotąd – drogi bez dziur.
Bośnia i Hercegowina
Tuzla jest czystym miasteczkiem.
Mijamy zielone widoczki, maleńkie targi oraz wszechobecne arbuzy. Jak dalej
pokazuje krajobraz – widać, że państwo się prężnie odbudowuje! Jest to naprawdę
pokrzepiający widok.
Wreszcie wjeżdżamy do Sarajewa, do którego wcześniej tłukliśmy się pięknymi,
acz upierdliwymi górskimi serpentynami. Jechaliśmy przez kaniony tak piękne, że
aż zapierały dech w piersiach. Na przełęczach robiliśmy sobie postoje, w
trakcie których zwiedzaliśmy okolice. Jeden ze spacerów w lesie przypominał
trochę grę w sapera, gdyż co chwilę napotykaliśmy ostrzegawcze tabliczki „uwaga, miny”.
W samej stolicy ogarnął mnie smutek, gdy patrzyłam na budynki noszące
ślady wojny . I na mrożące krew w żyłach wszechobecne, bardzo wyeksponowane
cmentarze oraz na drzewa oblepione klepsydrami. Oblężenie Bośni i Hercegowiny w
latach 1992 – 1996 uchodzi za najdłuższe i najbardziej krwawe w historii Europy
po II wojnie światowej. Za to zwykli mieszkańcy tego kraju to przemili, pomocni
i pracowici ludzie, którzy powoli powracają do życia po tych tragediach. Wg
mojej oceny Bośnia to kraj, który warto wykorzystać
pod względem turystycznym. Warto ich wesprzeć nie tylko ze względów moralnych,
ale sam kraj obfituje w atrakcje turystyczno-krajoznawcze takie jak na przykład
bośniackie piramidy koło wioski Visoko.
Czarnogóra
Tymczasem o 20:30 wjeżdżamy do
Czarnogóry. Jesteśmy w niezwykle miły sposób przywitani przez pograniczników. Z każdym kilometrem wpadamy w coraz to
większy zachwyt. Jeden z najpiękniejszych w Europie kanionów ukazuje się
naszym oczom. Niestety zapada już noc i ciężko jest cokolwiek wypatrzeć, ale
tyle, co widzieliśmy, było naprawdę monumentalne. Między ścianami wąwozu został
wydrążony w skale tunel. Z daleka
wyglądał naprawdę czadersko! Kanion ciągnął się kilometrami. W pewnym momencie,
przejeżdżając przez skalny tunel, patrzymy, a tu świecą jakieś latarki. Oj jak
dobrze, że nie jechaliśmy za szybko, bo w tunelu zaplątała się lisia rodzina.
Skąd one się tu wzięły nie wiem, ale spotkanie było emocjonujące.
Jedynym poważnym minusem była
późna pora, uniemożliwiająca nam podziwianie. Gwiazdy na nocnym firmamencie
otulały swym blaskiem, jeszcze nigdy nie
widziałam tak wyraźnie drogi mlecznej. Delektujemy się tą chwilą.
Jedziemy już naprawdę długo, lecz w końcu wjeżdżamy do miasta, w
którym będziemy gościć kilka dni. Miasteczko zwie się Żabljak. Na miejsce docieramy po północy. Chłopaki szukają noclegu,
wracają po pół godzinie, uff znaleźli coś. Opowiadają, że pukali od domu do
domu, wreszcie wyszła energiczna kobietka, która poprowadziła do mieszkania
starszego, sympatycznego pana. Oznajmiła, że nocleg kosztuje 10 euro i mamy
brać, co dają, bo i tak specjalnie nie mamy wyjścia J to się nazywa
asertywność. Kobieta pyta się chłopaków, czy w ogóle byli kiedykolwiek w
górach, ponieważ z aktualnych informacji… ostatnio jeden turysta zaginął, znów
inna Słowaczka zginęła w górach, a druga miała wypadek, ale przeżyła… Kobieta
ostrzegała nas przed niebezpieczeństwem tych gór.
Tymczasem dostajemy lokację – dwa
pokoje dwuosobowe. Czysto i schludnie, ale L zawsze to ALE – pokój
mieści tylko jedno łóżko, ciasno jak cholera, warunki pod tym względem jak w
namiocie. Ale co tam, nie przyjechaliśmy tu dla warunków hotelowych. Wspólna
kuchnia i łazienka – wszystko własnością gospodarza, udostępnione do naszej
dyspozycji. Na gościnność tych ludzi jak zwykle można liczyć.
Rekonesans po Durmitorze
Kolejnego dnia wita nas
przepiękna pogoda. Wstajemy „skoro świt” o godzinie 9:30 i planujemy rekonesans po Durmitorze. Nie mamy
jakiegoś konkretnego celu, aczkolwiek mamy chrapkę na zdobycie najważniejszego
szczytu w okolicy o nazwie Bobotov Kuk.
Na mapach to tylko 6 godzin w górę. Jak się jeszcze później nieraz przekonamy,
oznaczenia na mapach i szlakach to wielka lipa! Czas podany należy mnożyć razy
2. Tymczasem już dość długo idziemy w lesie, ale za to mamy piękny zbiór
borowików „szatańskich”. Uwaga na mity o tym, że czerwone borowiki to tylko szatany.
Otóż nie zawsze. Czerwony kolor może oznaczać na przykład kwasowość gleby. Niektóre
odmiany czerwonych borowików (takie jak np. borowik ceglastopory) są jadalne i potocznie nazywa się je modrokami/modrakami. Dotykając je
językiem odczujemy słodki smak. Po przekrojeniu nabierają atramentowej barwy. (źródło:
„Grzyby, wielki ilustrowany przewodnik”,
Ewald Gerhardt)
Wychodząc z lasu ukazuje nam się rozległa polana, na której wypasały
się konie. W końcu docieramy do chatki niespodzianki (jak w bajce o Jasiu i
Małgosi). Lecz nie była to chatka z piernika, ale… serownia z prawdziwego zdarzenia. Pasterze nie musieli nas wcale
namawiać do zakupu sera owczego, bo sami skwapliwie skorzystaliśmy z tej
możliwości i za 5 euro kupiliśmy pół krążka. Do tego dostajemy ekstra sól
zapakowaną w gazetę. Jeszcze sesja zdjęciowa i możemy ruszać dalej. Właściwie
to nasza wycieczka tego dnia kończy się przy chatce, bo nie wiem, jak to szybko
zleciało, ale do kwatery zeszliśmy na godz. 17.
Na werandowy stolik wysypujemy
nasze grzybowe zdobycze, a miejscowi się śmieją, mówiąc, że się potrujemy.
Wieczorem jeszcze idziemy nad Czarne Jezioro, które znajduje się
niedaleko naszego domku.
Wejście na Bobotov Kuk oraz jaskinia lodowa
Następny dzień zapowiada się
ciężko. Mamy dążyć do zdobycia Bobotov Kuk. Znając już tutejsze oznaczenia, od
razu mnożymy podany czas razy dwa i łapiemy się za głowę. Wyjścia są dwa – albo
robimy górę na dwa dni (ta opcja odpada) albo wstajemy o 4 i wracamy o 24. Ostatecznie
udaje się nam załatwić z gospodarzem, że nazajutrz przyjedzie po nas taxi, za 15 euro zabierze nas do
przełęczy Sedlo. Dzięki tej opcji mamy szansę skrócić trasę o 5 godzin i zrobić
górę w jeden dzień.
Nazajutrz, punktualnie o godzinie
6:30, przyjeżdża po nas umówiona taksówka. Kierowca okazuje się być bardzo miłym
człowiekiem, rozmawiamy w języku polskim, gdyż w „lepszych” czasach pracował
przez dwa lata w Szamotułach k/ Poznania i bardzo sobie chwalił zarobki.
Obecnie średnia krajowa w Czarnogórze wynosi 300 euro L
Jest przepiękna pogoda, jesteśmy sami na szlaku, góry są niezwykłe,
jeszcze takich nie widziałam. Nasunęły mi się kulinarne konotacje, ponieważ
góry skojarzyły mi się ciastkami sękaczami lub roladą makową, bo miały taką
właśnie strukturę. Jest stromo i strzeliście, a w najbardziej newralgicznych
miejscach nie ma żadnych zabezpieczeń w postaci łańcuchów czy klamer.
Nie ma
nic za darmo, trzeba zapłacić za nakarmienie duszy, bólem du... mięśni. Nasz
cel wiedzie to w dół, to w górę i tak wiele razy. W końcu o godzinie 12:10
Bobotov Kuk zostaje zdobyty J Hurra! Góra naprawdę męcząca, momentami bardzo
eksponowana, końcówka przypominała mi tatrzańską Świnicę. Ze szczytu roztacza
się cudowna panorama na masyw Durmitora.
Wcinamy zasłużony ser z pomidorem i teraz tylko zejście. Mamy małą masakrę, gdyż
skończył nam się zapas wody, odwodnienie było coraz bardziej dokuczliwe. Na
szczęście mapa nie kłamała i udało nam się znaleźć źródło z wodą. Wg mapy
niedaleko znajduje się jaskinia lodowa.
Znalezienie jej graniczy z cudem, ale w końcu – udaje się ją namierzyć. Jest
oddalona pół godziny od szlaku. Trudno ją znaleźć i wejście do jaskini też jest
niełatwe, okazuje się stromą, śnieżną i oblodzoną fortecą. W jaskini naszym oczom ukazują
się bajecznie piękne formacje lodowe w formie
stalagmitów, stalaktytów oraz stalagnatów.
Jest już dość późno, mozolnie
schodzimy w dół. Słońce mocno parzy, doskwiera pragnienie jak na jakiejś
pustyni. Jestem już taaaaka zmęczona… Schodząc kamienną moreną potknęłam się o
własny cień i sturlałam się w dół po drobnych kamieniach, zaliczając kilka
metrów. Nie mogłam się z locie zatrzymać, niczego złapać i nic nie amortyzowało
mojego lotu. A morena ciągnęła się w dół 200 metrów. Na szczęście ratuje mnie
większy kamień, na którym się zatrzymuję. Łukasz jednym ruchem, za pomocą kijka
trekkingowego wyciąga mnie za fraki. Skończyło się tylko na
siniakach. Ale żyję J
Dzień był strasznie męczący, ale
szybko otrząsnęliśmy się z szoku i mogliśmy się tylko cieszyć ze zdobytego
szczytu oraz że wszystko dobrze się skończyło. Wieczorem już na nic nie
mieliśmy siły, więc padliśmy skonani do wyra. Bo jutro czeka nas kolejny piękny
dzień.
Kanion nad rzeką Tara, monastyr z XV w.
Nazajutrz wszyscy jesteśmy nadal
wykończeni, o godzinie 12 zbieramy się nad
rzekę Tarę. Wielką komercyjną atrakcją jest spływ tą rzeką oraz skoki na
banji. Nie dziwi nas, że to miejsce jest tak bardzo oblegane przez turystów.
Mając jeszcze w pamięci wczorajszy spacer w górach, leniwie obserwuję kolejnych
skoczków. Upał nadal doskwiera, idziemy
więc na piwko, frytki.
Kolejnym punktem wycieczki jest monastyr z XV wieku. Jesteśmy nieco
rozczarowani skromnością tego przybytku, ale z drugiej strony przyjęte jest, by
zakonnicy żyli w ubóstwie :p.
Atrakcje też są – święty Grill,
zakutana zakonnica z wielkim kluczem, kopulujące żaby i rzeczka w dole, którą
na koniec odwiedzamy.
Na koniec wreszcie możemy za dnia
obejrzeć ten słynny kanion Tara,
obiekt wpisany na światową listę Unesco.
Bardzo błądziliśmy, by tam dotrzeć, bo jak się okazało, nie było tu
żadnego wytyczonego szlaku. Kanion komercyjnie znany jest jedynie z mostu nad
Tarą. Jednak używając GPS-a po wielkich perturbacjach w końcu jesteśmy na
miejscu. Kanion schodził stromo w dół gdzieś 1300 metrów w pionie do rzeki.
Chcąc zobaczyć to cudo musieliśmy się przeciskiwać przez wielkie gąszcza i znów
zawiało pustką. Kanion był naprawdę imponujący, jedyny w swoim rodzaju. Nie
szkodzi, że miejsce widokowe mieliśmy mało doborowe – chaszcze i urwisko. Warto
było J
Wieczorem robimy imprezę z
czarnogórskimi trunkami. Rakija – wielka wtopa, wino – lipne, rum, bez
rewelacji.
Pogoda się pogarsza, gospodarz
proponuje nam załadowanie pralki praniem, a mi pożycza własną suszarkę do włosów.
Warunki są jakie są, ale chłop bardzo się stara, udostępniając nam wszystko, co
ma.
Podsuszając ciuchy na kaloryferze
pomału ewakuujemy się z tego miejsca. Poznajemy jeszcze taką kobitkę o bogatej
narodowości (Słowacja, Czarnogóra, Chorwacja – nie pamiętam proporcji J
), z którą wgłębiamy się w dyskusję, a pointa z tej rozmowy jest taka, że podział Jugosławii nie miał sensu, że
ludzie wcale tego nie potrzebowali i nie chcieli. I że wszyscy – Słowianie,
Bałkanie – powinni tworzyć jedną wspólną rodzinę.
O godzinie 14 opuszczamy Żabljak,
kierujemy się na południe – nad morze do miasta Ulcinj, gdzie czekają na nas
znajomi Marka. Nocować będziemy w twierdzy pirackiej, nad samym morzem. Ale o
tym już w następnej części J
Świetnie się czytało:) kiedy druga część?:)
OdpowiedzUsuńdruga część już wkrótce:)
OdpowiedzUsuńJa też nie mogę się doczekać :)
OdpowiedzUsuń